Kiedyś musiał być ten pierwszy raz, co nie? Przyznajcie się, kiedy wy pierwszy raz zagraliście w grę planszową i która to była gra. Ale mówię o takiej pierwszej poważnej, a nie o Talizmanie (Magii i Mieczu), czy innym Monopoly, w które zagrywaliśmy się za dzieciaka, czy nawet trochę później. Coś, co spowodowało, że postawiliście swój pierwszy duży krok w tym hobby. My wykładamy karty na stół i się przed wami praktycznie spowiadamy. Czy są to grzechy warte pokuty?
Pierwszy raz Carmasha
Moja przygoda z grami bez prądu rozpoczęła się nieco wcześniej niż podają blogowe kroniki. Bo o ile, wraz z naczelnym, uważamy, że rozpalenie zainteresowaniem grami planszowymi rozpoczęło się przy okazji zapoznania się z Robinsonem Crusoe, tak nasza pierwsza styczność z tak zwanymi nowoczesnymi grami planszowymi nastąpiła przy okazji zakupu przez trx-a pierwszej edycji Posiadłości Szaleństwa.
Jako, że fanem Mitologii Cthulhu jestem od niezliczonych eonów, to lepszego początku nie mogłem sobie wyobrazić. Były to jeszcze czasy, gdy bawiłem się przy grach RPG zarówno jako mistrz gry i jako gracz. Jednocześnie był to początek końca mojej przygody z papierowymi grami fabularnymi, gdyż mocne ograniczenia czasowe nie pozwalały mi na przygotowywanie przygód na takim poziomie, z którego byłbym szczerze zadowolony. Nie sposób więc opisać mojej radości, gdy na stole pojawiła się gra odnosząca się do mojego kochanego uniwersum, ale jednocześnie pozwalająca mi w szybszy sposób wejść w buty Mistrza Gry i poprowadzić ciekawą, pełną tajemnicy i postradanych zmysłów rozgrywkę.
Po dwóch pierwszych partiach gra pozostała u mnie na kilka dni, a jeszcze tego samego ogrywałem kolejne scenariusze z jednym z kolegów. Fantastyczne wspomnienia z równie świetną grą. Tym dziwniejsze, że taki tytuł nie rozpalił we mnie ognia i pasji do ogrywania kolejnych pozycji. Po kilku dniach Posiadłość Szaleństwa wróciła do trx-a, ja z kolei odzyskałem w pełni zmysły i przez dobre dwa lata nie ruszyłem żadnej gry planszowej. Co było potem? Wiecie już wszyscy 🙂
Pierwszy raz Acida
Po dziecięcych przygodach z Magią i Mieczem, jeszcze w wydaniu Sfery, po pograniu w Wojnę o Pierścień i kilka innych tytułów firmy Encore (ktoś pamięta to wydawnictwo?) planszówki musiały ustąpić miejsca grom fabularnym.
Pierwszy nowożytny dla mnie raz to Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie. Sam rednacz Trx wpadł zaprezentować grę. Zapamiętałem to tak: godzina tłumaczenia, pół godziny rozkładania i nasza śmierć w piątej minucie gry. Po tym poznałem, że gra pochodziła od twórcy Jesiennej Gawędy ;). Na szczęście dla mojego planszowego grania, nie zniechęciłem się, wręcz przeciwnie — zwróciłem uwagę na to, jak przez lata zmieniły się planszówki i dałem się trochę wciągnąć. Może nawet bardziej niż trochę:)
Pierwszy raz Łukasza
Szczerze powiedziawszy nie pamiętam, od czego dokładnie zaczęła się moja przygoda z planszówkami. Od dzieciaka zbierałem kolekcjonerskie karcianki (również takie, do których zasad nie poznałem do tej pory), marzyłem o wejściu w świat bitewniaków, na które absolutnie nie było mnie stać i zagrywałem się w drugą edycję erpegowego Warhammera u kolegi w piwnicy — dosłownie.
Planszówki też przewijały się wtedy gdzieś w tle, ale traktowałem je bardziej jako dodatek do moich „poważniejszych” (sic!) hobby.
I choć z czasem przeszedłem klasyczną drogę gatewayów pokroju Catana, Wsiąść do Pociągu i innym Pandemiców, która doprowadziła mnie tu, gdzie jestem teraz, prawdopodobnie nie trafiłbym na nią, gdybym w czasach wczesnostudenckich nie odkrył pewnej wrednej karcianki. Nie mam pojęcia, od czego zaczęła się jego popularność w moich kręgach, ale Munchkin rozprzestrzeniał się jak wirus i nim się spostrzegłem, wszyscy naokoło grali – eksplorowali lochy, polowali na potwory, podkładali sobie świnie i… kłócili się o nieprecyzyjne zasady. I choć absolutnie nie polecam tej gry do wprowadzania nowicjuszy w świat planszówek, dla mnie właśnie ta niesprawiedliwa, pełna rubasznego humoru, king makingu i mało klarownych reguł karcianka była iskrą, która skłoniła mnie do poważniejszego zagłębienia się w temat.
Z czasem, po nadrobieniu wspomnianych już gatewayowych klasyków odkryłem kilka hiciorów, dzięki którym wsiąkłem w to hobby na dobre. Do tej pory pamiętam ekscytację z pierwszych rozgrywek w wypożyczoną z lokalnej biblioteki Star Wars: Rebelię czy Martwą Zimę – bodaj pierwszą poważniejszą planszówkę, którą kupiłem. Być może nigdy bym do nich jednak nie dotarł, gdyby nie ta wredna karcianka z kulfoniastym ludzikiem w rogatym hełmie na pudełku.
Pierwszy raz Sythriela
Na samym wstępie należy zaznaczyć, że w moim wypadku przed planszówkami były gry RPG i pierwszy kontakt z nimi miałem jeszcze w gimnazjum. Obracanie się w tym środowisku sprawiło, że na tym etapie miałem jako takie pojęcie na temat figurkowych gier bitewnych (Warhammer 40,000 i Warhammer Fantasy Battle), gier karcianych (Magic: The Gathering, Pokemon, World of Warcraft TCG) i wiedziałem o istnieniu bardziej zaawansowanych niż Monopoly gier planszowych.
Prawdziwym pierwszym kontaktem z zaawansowaną planszówką było kupienie przez koleżankę z mojej paczki (ja, dwóch kumpli i wspomniana dziewczyna) gry Horror w Arkham 2 edycja – było to około 2009 roku. W tym okresie wydawnictwo Fantasy Flight Games tworzyło same hity, a Galakta będąca ich jedynym na polskim rynku wydawcom święciła kolejne triumfy.
Horror Arkham to klimatyczna gra kooperacyjna, ale w gruncie rzeczy dłużąca się i nudna. Nie przeszkadzało nam to wcale, to był jeszcze ten etap, kiedy ważniejsze było spotkanie niż sama gra planszowa. Uwierzcie mi, tłukliśmy ten Horror w Arkham tak często, że kiedy myślę sobie o tym dzisiaj, to trochę mnie mdli.
Później wspólnie pojechaliśmy na studia do Poznania. Ja na dobre wszedłem w hobby gier planszowych dzięki spotkaniom Poznańskiego Stowarzyszenia Miłośników Gier Planszowych „Gramajda” w Alibi Club (pozdrawiam serdecznie). Dzięki nim kupiłem (w normalnej wtedy cenie) Chaos w Starym Świecie z dodatkiem i planszówki na dobre zagościły w poczcie ważnych dla mnie zainteresowań… ale to historia na inną opowieść.
Pierwszy raz Piotra
Mój początek z nowoczesnymi grami muszę rozpocząć od krótkiej historii. Preludium zaczęło się na jednym z Lubelskich konwentów Japońskiej kultury, gdzie w ramach pomocy przypilnowałem stoiska z gadżetami. Człowiekowi chciało się zajarać, a nie mógł zostawić klamotów i pójść na fajkę. No to zaproponowałem, że chwilę przypilnuję tego. Tak od słowa do słowa zostałem zaproszony do „Zone of Gadgdets”, nieistniejącego już sklepu, gdzie zagrałem w swoją pierwszą, nowoczesną planszówkę. Ba, i to nie byle jaką! Był to prototyp światowego hitu — Nemezis. Tak oto rozpoczęła się moja przygoda, graliśmy w moje pierwsze ameri (wtedy nawet nie miałem pojęcia, że są gatunki gier) no i grałem obok Adama Kwapińskiego, nawet nie wiedząc, kim jest ten człowiek. Ten prototyp zasiał ziarenko, które zaowocowało m.in. obecnością w redakcji Angry Boardgamera, sporą kolekcją gier, uzależnieniem od Kickstartera i innych, bardzo pamiętnych wspomnień, które, paradoksalnie, ukształtowało obecnego „ja”. Gdyby nie gra, na pewno moje losy potoczyłyby się inaczej, dlatego mocno zawdzięczam Nemezisowi, że odkryłem swoje miejsce w tym hobby.
Pierwszy raz Gekona
Nie jest wcale tak łatwo w moim przypadku, bo powoli, małymi kroczkami wchodziłem do dorosłego planszówkowego świata. Trudno więc powiedzieć wprost o moim pierwszym razie. Z pewnością duże znaczenie miały doniesienia o dwóch sukcesach polskich gier planszowych. Jeden to sukces medialny, jaki swego czasu osiągnęła Kolejka, wówczas wydawana przez IPN i dystrybuowana poprzez lokalne muzea. Drugi to nominacja do Kennerspiel des Jahres dla K2 – gry Adama Kałuży. Szum medialny w 2012 roku dotarł również do mnie, a obie gry trafiły na moją półkę.
To jednak kultowa gra na wejście, wtedy jeszcze wydawana jako Osadnicy z Catanu, skradła moje serducho. A oferowane rozwiązania wydawały się w moim odczuciu czymś rewolucyjnym. W Catan chciałem grać non stop, a każda okazja była dobra by zebrać czworo graczy i wyciągnąć grę na stół. Żeby nie było, wciągnąłem tym tytułem niejednego i niejedną do naszego hobby. Obecnie siłą trzeba by mnie do stołu przykuć, żebym usiadł do tej gry. Już nawet nie polecam jako pierwszej planszówki, choć wiem, że tajemnicza wyspa nadal ma moc sprawczą — czasami warto mimo wszystko z niej skorzystać.
Płynnie przechodzimy do poważnego kroku, niektórzy powiedzieliby, że skoku na głęboką wodę, ale ja dopiero tym sposobem nauczyłem się pływać. Terra Mystica — potężny, mięsisty euras, z minimalną losowością i krótką kołderką, przekopywanie terenów, ekspansja na planszy, rozbudowa i rozwój, a w tle mieszanie magii w trzech misach. Czternaście różnych ras ze świata fantasy — mimo to sucho i policzalnie. Do dziś ma szczególne miejsce w mojej kolekcji i choć Projekt Gaja jest ulepszoną wersją, to do Terra Mystica mam największy sentyment. Ciekawostka — kupiłem Terra Mystica z jednego powodu — wizualnie heksagonalna plansza kojarzyła mi się z Osadnikami z Catanu — naprawdę 🙂
Pierwszy raz Wojtka
Nie będzie typowo, oj nie. Do mnie planszówki przyszły dziwną drogą, i to przez pracę. Nie wiem, czy pamiętacie, ale kilka lat temu grupa zapaleńcow z Polski postanowiła zarazić świat steampunkowym systemem RPG o nazwie Wolsung. Zabrali się do tego z rozmachem, ich zapał udzielił się całkiem dużym graczom medialnym, którzy podłapali temat. Jednym z elementów świata była oryginalna gra planszowa zatytułowana Wolsung, którą dostałem w prezencie (trochę w podziękowaniu za pomoc przy promocji). Wtedy jeszcze byłem przekonany, że planszóweczki to Chińczyk i Monopoly, więc prezent wylądował na półce, dopóki nie nadszedł moment, że jedna z moich córek zechciała weń zagrać i nie bardzo wiedziała jak. Czytając instrukcję zrozumiałem, że w planszówki można się bawić na zupełnie innym poziomie złożoności (choć Wolsung nie jest dobrą grą, i nawet nie jakoś szczególnie skomplikowaną). A gdy to do mnie dotarło, zapytałem internet o jakąś bardzo dobrą grę, a on odpowiedział wtedy, że najlepsza jest Agricola. I tak to się naprawdę zaczęło. Śmieszy mnie do dziś fakt, że przez wiele lat idąc do pracy przechodziłem obok sklepu Rebel w Gdańsku Wrzeszczu nigdy do niego wówczas nie wchodząc. Po Agricoli bywałem tam zbyt często :).
Pierwszy raz trx’a
Moja historia jest na wielu etapach wspólna z Carmashem, bo to ja pokazałem mu jego i zarazem moją pierwszą nowoczesną grę planszową — Posiadłość Szaleństwa Ed. 1. Jako fani gier fabularnych (dość poważny, bo prowadziłem fora, zakładałem strony www i oczywiście grałem, grałem, grałem), którzy już wtedy narzekali na brak czasu, przez co odchodzili trochę od swojego ukochanego hobby, postanowili poznać coś innego. No okej, ja postanowiłem. Na jednej z wycieczek krajoznawczych udałem się do sklepu z grami planszowymi w galerii M1 w Krakowie. Pozdrawiam tamtejszego sprzedawcę, który usilnie próbował przekonać mnie do tego, że najlepszym moim wyborem miałaby być olbrzymia gra (którą prawie kupiłem) Twilight Imperium 3 ed. w języku angielskim (z którego nie byłem wtedy zadowolony). Uparłem się jednak na „przygodówkę” i kupiłem tytuł lżejszy, ale czy nadający się bardziej jako gra dla wchodzących do tego hobby? Może tylko trochę, jednak u mnie się udało.
Miesiące później pogrywałem w kolejne gry. Pojawił się Warhammer Inwazja, Chaos w Starym Świecie, a następnie Wsiąść do Pociągu, XCOM: Gra planszowa i wreszcie Robinson Crusoe: Przygoda na przeklętej wyspie. Ten ostatni tytuł autorstwa Ignacego Trzewiczka spowodował, że zacząłem myśleć o wejściu w świat gier planszowych na poważnie. Kilka miesięcy później założyłem blogaska www.angryboardgamer.pl i napisałem recenzję gry XCOM: Gra planszowa.
Założyciel bloga. Z grami planszowymi związany od 2014 roku. Wielki fan gier z klimatem, ale nie pożałuje również czasu na porządne euro. Przed planszówkami jego największą pasją były gry fabularne, z którymi związany był praktycznie od dziecka. Lubi uzasadnioną losowość — gry planszowe mają sprawiać mu przyjemność, a nie wrażenie nadgodzin z Excelem w roli głównej. Czemu „angry” chcielibyście zapytać? Ano, raczej nie szczędzi języka, gdy trzeba. Chociaż i tak ostatnio trochę złagodniał. „Pisze jak jest”. Jeżeli coś mu się nie podoba, to nie boi się o tym mówić.