, , ,

Cthulhu: Death May Die

W końcu się doczekaliśmy! Cthulhu: Death May Die, to tytuł, który już w lipcu 2018 roku został ufundowany na Kickstarterze i to w dość przyjemnej kwocie, bo CMON podczas zbiórki zebrało prawie 2,5 mln dolarów. Nie był to oczywiście ich rekord, jednak możemy to uznać za znaczący sukces. Szczerze mówiąc, przez dłuższy czas gra nie była w mojej sferze zainteresowań. Dziwne, bo jestem fanem zarówno tematu gry – mitologia Cthulhu oraz twórczości Howarda Philipa Lovecrafta, jak i również autorów, a w szczególności Erica Langa. Sam nie wiem, więc do końca, dlaczego się nie nahajpowałem. Może dlatego, że byłem zafascynowany (w sumie dalej jestem) grami ze stajni FFG, takimi jak Posiadłość Szaleństwa, czy Eldrich Horror oraz Horror w Arkham, a przede wszystkim karcianym odpowiednikiem tego ostatniego. Stawiałem głównie na fabułę, a mechanika miała być tylko dodatkiem, pozwalającym przeżyć genialną przygodę. Zewsząd dostawaliśmy informacje, że DMD ma być grą w pulpowym klimacie, bez głębszej fabuły, z możliwością wymordowania Przedwiecznego – jakoś mnie to nie jarało. Postanowiłem jednak spróbować – gra zbierała świetne recenzja, a i autorzy i oraz jakość wykonania, niejako zmusiły mnie do tego.

Wersja angielska dotarła do wspierających w końcówce poprzedniego roku (i ja miałem już wtedy przyjemność w nią pograć), natomiast dziś (27.08.2020 roku), za sprawą wydawnictwa Portal, pojawiła się na półkach sklepowych w kraju nad Wisłą – oczywiście w pełnej lokalizacji w wersji sklepowej. Jaram się jak Rasputin, gdyż nasze logo widnieje w sekcji Patronat Medialny na tym wielkim pudle – co oznacza, że zrobię wszystko, byś dodał grę do koszyka, a tak naprawdę w nią zagrał. Nie, to nie jest artykuł sponsorowany. Tak, trochę już wiesz, jaką oceną ten tekst się zakończy. Ale do rzeczy.

Cthulhu: Death May Die, jak już wspomniałem, jest grą autorstwa Erica Langa oraz Roba Daviou. Gra została wydana przez CMON, a w Polsce przez Portal Games, ale to już wiecie. DMD jest pełną kooperacją opartą na scenariuszach, pojedyncza potyczka trwa do dwóch godzin, a najmłodszy gracz powinien mieć przynajmniej 14 lat – nie ze względu na trudność, a na tematykę.

Zajrzyjmy najpierw do pudełka. W stylu CMON dostajemy świetne wykonanie – zarówno graficzne (autorami grafik są Nicolas Fructus, Karl Kopinski, Edgar Skomorowski, Adrian Smith, Richard Wright), jak i pod względem jakości figurek – projektów oraz wykonania. Ślina mi cieknie, jak widzę potwory (szczególnie Wampira Ognia xD). Dostajemy w końcu, może nie do końca wypraskę, ale zestaw pojemników, które pełnią jej rolę – i nie są tak debilnie zrobione, jak w np. w Zombicide, gdzie brakuje miejsca na elementy gry. Tutaj wszystko ma swoje miejsce, jest świetnie podzielone i nigdy nie ma problemu z rozłożeniem gry. A jak grę złożymy i przymkniemy wiekiem (dodajmy, że pudło jest bardzo grube, co sugeruje, że wytrzyma wiele), to z wierzchu będzie spoglądał na nas świetnie narysowany Władca R’lyeh

W pudle podstawowym dostajemy 6 scenariuszy oraz dwóch przedwiecznych (Cthulhu oraz Hastura), które możemy mieszać, co daje nam 12 różnych opcji gry. Fabuła nie jest tu najważniejsza, więc możemy rozegrać praktycznie dowolny scenariusz, bez strachu, że coś nas ominie. Bardzo fajne jest to, że zarówno Przedwieczny, jak i każdy scenariusz wprowadza swoje mechanizmy, więc jedna misja, przy graniu z Cthulhu, będzie zupełnie inna, niż ta sama rozegrana przeciwko Hasturowi.

Sama mechanika jest banalnie prosta. Tura dzieli się na kilka faz, w których najpierw Badacz (gracz), wykonuje swoje akcje – biega, atakuje, odpoczywa, wymienia się sprzętem, rzuca kostkami i “awansuje na kolejne poziomy poczytalności”. Następnie dzieją się “Rzeczy Straszne”, za sprawą kart Mitów i przywoływane są Potwory, po czym albo przeszukujemy pomieszczenia, czyli dobramy karty Odkryć, a jeżeli jesteśmy na polu z wrogiem, to zbieramy łomot; na sam koniec oczywiście wpadają efekty końca tury i jedziemy od nowa “zgodnie z ruchem wskazówek zegara”. Jak zwykle w grach tego typu – nie może być trudno – oczywiście pod względem zasad. Za to poziom trudności jest wysoki i to też cieszy – przynajmniej mnie – z Cthulhu nigdy nie powinno być prosto wygrać i tak jest również tutaj.

Trzeba podkreślić, że rzucamy garściami kostek, więc losowości nie unikniemy – nawet nie starajmy się mieć złudzeń. Na szczęście w tym przypadku – pełnej kooperacji – to nie jest nic złego. W dodatku z naszych rzutów wynikają zarówno rzeczy dobre – sukcesy – jak i złe – np. utrata poczytalności, więc jest po równo, a dzięki temu, emocji nie brakuje. Warto podkreślić, że za sprawą Punktów Stresu możemy przerzucać niechciane wyniki, że istnieje pewien poziom kontroli tej losowości. Należy jednak pamiętać, że Stres przydaje się również w innych sytuacjach – np. żeby przyjmować na siebie efekty kart Mitów, więc przy przerzutach nie można przesadzić.

Warto się zatrzymać przy dwóch rzeczach:

  • Poczytalność – wykonując testy rzucamy stosem kostek – co za tym idzie, istnieje ryzyko złapania macek, co przekłada się na utratę poczytalności, a to w efekcie symbolizuje zarówno utratę człowieczeństwa, jak i przy okazji zdobywanie doświadczenia, albo inaczej “utratę wszelkich hamulców” – w wyniku tego awansujemy na kolejne poziomy doświadczenia i zdobywamy nowe umiejętności. “Zdrowym” podejściem jest zachowanie rozsądku… i balansowanie na granicy poczytalności, co przerodzi się na dość sporą liczbę zdolności i ryzyko odpadnięcia z gry. Jednak bez tego łatwo wygrać nie będzie. Mocno przychodzi mi do głowy podobne rozwiązanie z The Others.
  • Karty Odkryć – jak nie walczymy, to zbieramy karty Odkryć, które zostały świetnie zaprojektowane – po dobraniu karty wybieramy (lub jesteśmy zmuszeni wybrać), z której wersji tej karty skorzystamy – często są plusy i minusy obu – i w zależności od wyboru, taką stroną wsuwamy ją pod naszą kartę Badacza. Prosty zabieg, a mocno urozmaica grę.

Cthulhu: Death May Die to ameritrash w najczystszej postaci – rzucamy kostkami, naparzamy się z potworami, popadamy w szaleństwo i przede wszystkim bardzo dobrze się bawimy – w dodatku szybko, dynamicznie i w bardzo miłej oprawie. Jest pulopowo, bo powiedźcie mi, w jakiej grze można naparzać się z samym Cthulhu i w dodatku, mieć możliwość jego rozjechania? Fabuła nie jest ważna – praktycznie jej nie ma, ale czy to jest ważne? Rzadko to mówię – nie. W tym przypadku nie ma to żadnego znaczenia. Ta gra dzięki temu zyskuje i w dodatku nie traci ani grama z klimatu.

Duet Daviou-Lang nie zawiódł, bo DMD zwyczajnie jest świetnym tytułem. Panowie są mistrzami wrzucania prostych i sprawdzonych mechanizmów w swoich kolejnych tytułach i ta gra jest kolejnym dowodem na to, że robią to świetnie. Gdy zagrałem DMD pierwszy raz, byłem bardzo – pozytywnie – zaskoczony i do dziś gra mi się w Cthulhu: Death May Die równie przyjemnie jak za pierwszym razem.

Dziękujemy wydawnictwu Portal Games za udostępnienie egzemplarza do recenzji.

Plusy:

  • Cthulhu!
  • Szybko, dynamicznie i zgrabnie;
  • Mechanizmy uszyte na miarę;
  • Świetne wykonanie;
  • “Wypraska” działa;
  • Dość wysoka regrywalność;
  • Balansowanie na granicy poczytalności.

Minusy:

  • Dużo losowości (mi się to podoba);
  • Fabularnie płyciutko (jednak to nie przeszkadza).

Więcej na: boardgamegeek.comPortal Games

Grę kupicie tutaj:

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie fb_postfoot.jpg
0 0 votes
Article Rating
Subscribe
Powiadom o

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments